Schizofrenia bezobjawowa

W moim powiecie nie ma ani jednego chorego na koronawirusa. Ale muszę się dusić w maseczce. Bo - na pewno, kurdele bele, jest mnóstwo chorujących bezobjawowo. Gdyby nie to iżem okulistycznie człowiekiem przyszłości, tak mi mówią wszyscy badający mnie okuliści, bo mam jedno oko do dali, a drugie do bliży, to widziałabym mało co, bo - w okularach prawie nic nie widać - są zaparowane. A bez okularów - no wiadomo. I jak tu prowadzić auto? No bo jadę przeważnie z koleżankami. Nie mieszkamy razem, więc powinnyśmy te cholerne maseczki nosić. Po co? I tak razem chodzimy na spacery. Oczywiście nielegalnie, bo we 3. Bo one na pewno (a może ja) mają tę schiz... o! pardą koronawiruserię bezobjawową. Planowałyśmy zrobić sobie grilla w trakcie majówki, ale  w sobotę wieczorem jeździła tu policja kontrolując grillowiczów, czy aby mieszkają razem w jednym domu. No, jasne, bo jak by nie mieszkali tooo, no właśnie co? Koronawiruseria bezobjawowa. No, niby ci przyjezdni nie figurują w statystykach naszego powiatu, ale... Sporo ich tu przyjechało, no ja się im nie dziwię, w końcu lepiej siedzieć w domku z ogródkiem, koło lasu, niż w bloku się dusić. Tych przyjezdnych jednak omijam, ale - z dużą dozą prawdopodobieństwa - zdrowi są. Jednak trochę i mnie massmedia paranoją zakaziły. Internet słabo chodzi - przyjezdni pracują zdalnie wysysając go. No, ale, koleżanki, z którymi tego grilla miałyśmy zrobić, a i tak wiele rzeczy robimy we 3, przestraszyły się tych sobotnich policyjnych kontroli, boją się mandatu, i grilla nie będzie.
No a tak poza tym moje życie to akurat wygląda mniej więcej tak samo jak przed, jak mieszkałam sama na odludziu, tak mieszkam. Jak przeważnie spędzałam czas sama ze sobą - tak spędzam. Jak chodziłyśmy we 3 na spacery, tak chodzimy. Jedyna różnica - rzadziej jeżdżę do miasta, bo mi ta cholerna maseczka mocno przeszkadza.
I w ogóle nie rozumiem tego co się wokół zarazy dzieje. Co wyczyniają władze, co wyczyniają masmedia. I po co to wszystko.
P.S. Ja nie twierdzę, jak niektórzy, że tego koronawirusa nie ma. Chodzi mi tylko o skalę problemu, w sposób straszliwy i zupełnie dla mnie niezrozumiały, wyolbrzymioną. Matko boska, zmarło ok 500 osób. W ciągu dwóch miesięcy. To jest nic w porównaniu do innych przyczyn zgonów. Ludzie umierają, takie jest prawo buszu i tego się, niestety, albo może na szczęście, nie da zmienić. Statystycznie w Polsce 1100 osób dziennie. To czemu takie halo z powodu tych kilkunastu dodatkowych? Więcej szkody ta panika przyniesie niż pożytku. A co z tymi, co normalnie lądowali w szpitalu? I to dla ratowania życia? Teraz sobie cichutko umierają po domach. 12 000 w skali kraju się zaraziło. No co to jest w blisko 40 000 000 milionowym społeczeństwie? Nic. Nic zupełnie. Nawet jeśli jest tych zarażonych 10 razy więcej - to też nic. Straszą nas tymi przypadkami bezobjawowymi. Mi się to kojarzy wyłącznie ze schizofrenią bezobjawową (patrz w google). Szwedzi nie udupili społeczeństwa i wcale nie mają więcej chorych ani zgonów. I tu mi jeszcze mówią, że tak ma być najmarniej przez dwa lata. Gdzie tu jakiś sens?

Znaj proporcjum mocium panie


OJCIEC ZADŻUMIONYCH


W El-Arish



Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
Jak na tym piasku rozbiłem namioty.
Maleńkie dziecko karmiła mi żona,

Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,

Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona,
Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów
Chodziło co dnia na piasku pagórki
Karmić się chwastem nadmorskich ajerów;

A wieczór - wszystkie tu się kładły wiankiem,
Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali.
Córki po wodę chodziły ze dzbankiem,
Synowie moi ogień rozkładali,
Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła.

Wszystko to dzisiaj tam - gdzie ta mogiła
Promienistemu słońcu się odśmiecha,
Wszystko tam leży pod kopułką Szecha.

A ja samotny wracam - o boleści!
Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści,
Odkąd do mego płóciennego dworu

W téj kwarantannie wszedł anioł pomoru.


O! niewiadoma ta boleść nikomu,
Jaka się w moim sercu dziś zamyka!

Wracam na Liban, do mojego domu -

W dziedzińcu moim pomarańcza dzika

Zapyta: "Starcze! gdzie są twoje dziatki?" -

W dziedzińcu moim córek moich kwiatki

Spytają: "Starcze! gdzie są twoje córki?"

Naprzód błękitne na Libanie chmurki
Pytać mię będą o synów, o żonę,

O dzieci moje, wszystkie pogrzebione
Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha -

I wszystkie będą mię pytały echa,

I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem,

Pytać się będą. - Cóż ja im odpowiem?!



Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku.
Wielbłądy moje cicho się pokładły;
Dziecko, jak mały aniołek w obrazku,
Karmiło wróble, a ptaszęta jadły,
Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. -

Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie?
Od niéj wracała najmłodsza dziewczyna,
Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina.
Przyszła do ognia i wodą z potoku,
Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. -

Najstarszy - z ogniem zapalonym w oku

Wstał, dzbanek wody chwycił w drżące dłonie
I rzekł: "Sam Bóg ci za wodę zapłaci,
Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie".

To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana,
Powalił się tu jak palma złamana.
Przybiegłem - nie czas już było ratować. -

Siostry go chciały martwego całować;
Krzyknąłem wściekły: "Niech się nikt nie waży!"

Porwałem trupa i rzuciłem straży,
Aby go wzięła na żelazne zgrzebła
I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła.
A od téj nocy tak pełnéj boleści
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.


Téj saméj nocy Hafne i Amina

Umarły leżąc na łożu przy sobie.

A patrz! - tak cicho umierały obie!
Że choć po śmierci najstarszego syna
Oczy się moje do snu nie zawarły,
A nie słyszałem, jak obie umarły.
I nawet matka własna nie słyszała,
Choć wiem, że także téj nocy nie spała.
Rankiem obiedwie sine jak żelazo,
Dwie moje córki zabite zarazą,
Wywlec kazałem strażnikom z namiotu;
I porzuciły nas! - i bez powrotu!...

A jak dorosłym przystoi dziewicom,
Włosami ziemię zamiotły rodzicom.



Widzisz te słońce w niebie lazurowém?

Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym,

Zawsze zachodzi za tą piasku górą;
Zawsze te niebo nie splamione chmurą:
A mnie się zdało wtenczas, nie wiém czemu,
Że słońce słońcu nie równe złotemu;
I już nie takie, jakie było wczora,

Ale podobne do słońca upiora.
A niebo, które patrzało na zgubę
Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci:
Tak mi się mgliste zdawało i grube
Ziemi wyziewem i słońca purpurą,
Że nie wiedziałem, czy pacierz doleci
Do Pana Boga, co się zakrył chmurą.



I tak dni dziegieć przeszło, choć nieskoro.
Reszta mych dzieci żyła - wszystko czworo,

Małżonka moja serce miała lżéjsze,
I nawet moje dzieciątko najmniéjsze
Żyło i kwiatkiem nic chciało usychać -

Ja sam nareszcie zacząłem oddychać;
Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje

Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje.



O! była to więc piekielna godzina!
Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna
Śmierć zobaczyłem! - Ach, ja go tak strzegłem! -

Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny;
Nikt by nie dostrzegł - ja, ojciec, spostrzegłem.
On do tamtego stawał się podobny;
Stawał się jak mój trup pierworodzony

Z jasnego blady, z bladego czerwony.

Patrzę! - Na twarzy plam żelaznych krocie -

Więc zawołałem głośno: "Śmierć w namiocie!"

I pochwyciwszy go z takiémi trądy
Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy,
Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;
I żeby na to nie patrzała - matka.



Przy konającym czuwaliśmy bliscy
Ja z wielbłądami - na kolanach wszyscy.

Łamałem ręce i wołałem głośno:

"Oby nie umarł! lub się był nie rodził!" -

A tam nad palmy, z twarzą nielitośną,
Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził
I patrzał: - tego z pamięci nie zatrzéć!
I nie wiem, jak ten sam miesiąc mógł patrzéć?
Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku,
Chciałem go spalić na popiół w ognisku;

Lecz ledwie ogień zaczął biec po szacie,
Wyrwałem trupa i rzuciłem straży -

Poniosło mi go czarnych dwóch grabarzy,

I lepiéj mu tam przy siostrach i bracie.

Od tego zgonu i od téj boleści
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.



Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym

I pod namiotem tym zapowietrzonym

Żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie,
I śmierć przed samą śmiercią udawali
Myśląc, że Boga oszukamy w niebie,
Że się ten bałwan zarazy przewali. -

Powrócił! - Anioł powrócił morderca!
Ale mnie znalazł bez łez i bez serca,

Już omdlałego na boleści świeże,
Już mówiącego: "Niech Bóg wszystko bierze!"

Miałem na syna trzeciego cierpienia
Powieki bez łez i serce z kamienia.
Boleść już była jako chleb powszedni.
I pod oczyma mi konał mój średni,

Najmniéj kochany w mém rodzinném gronie

I najmniéj z dzieci płakany po zgonie.
Toteż Bóg jemu wynagrodził za to,
Bo mu dał cichą śmierć i lodowatą,
Bez żadnych bolów, bez żadnych omamień.
Skonał i skościał, i stał się jak kamień.
A tak okropnie po śmierci wyglądał,
Jakby już próżnych naszych łez nie żądał,
Ale chciał tylko lice swoje wrazić
W serca nieczułe, oczy nam przerazić
I wiecznie zostać w rodziców pamięci
Z twarzą, co woła: "Jesteście przeklęci!" -



Skonał. Myślałem wtenczas - o rozpaczy! -

Że jeśli reszcie Pan Bóg nie przebaczy,

Jeśli anioła śmierci przyszle po nie:
Dziecko mi weźmie - żonę - a po żonie
Mnie nieszczęsnego zawoła przed Stwórcę...

Córka! - Ja myśleć nie śmiałem o córce!
I trwoga o nią nie gryzła mię żadna.
Ach, ona była młoda! taka ładna!
Taka wesoła, kiedy moją głowę
Do lilijowych brała chłodzić rączek,
Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnowę,
Około cedru biegała po trawie,
Jak pracowity snując się pajączek.
Patrz! i ten pas mój błyszczący jaskrawie
Ona robiła - i te smutne oczy

Ona rąbkami złocistych warkoczy

Tak przesłaniała, że patrzałem na nią
Jako na róże przeze łzy i słońce.
Ach, ona była domu mego panią!
Ona jak jaśni anieli obrońcę
Najmniéjsze dziecko w kołyseczce strzegła.
I gdzie płacz jaki słyszała, tam biegła;
I wszystkie nasze opłakała ciosy,

I wszystkie nasze łzy - wzięła na włosy.



Dziesięć dni przeszło i nocy tak długich,
Że śmierć już mogła na gwiazdy odlecić.
Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy drugich
Przeszło - nadzieja zaczynała świecić...
Po dzieciach ustał wielki płacz niewieści
I naliczyliśmy ranków trzydzieści.
Nareszcie zbywszy pamięci i mocy,
Położyłem się i zasnąłem w nocy.
I we śnie, w lekkie owinięte chmury,
Ujrzałem moje dwie umarłe córy.
Przyszły za ręce trzymając się obie;
I pozdrowiwszy mię pokojem w grobie,

Poszły, oczyma cichymi błyszczące,
Nawiedzać inne, po namiocie śpiące.
Szły cicho, z wolna, schylały się nisko
Nad matki łożem, nad dziecka kołyską;
Potém na moją najmłódszą dziewczynę

Obiedwie - ręce położyły sine!
Budzę się z krzykiem i umarłą dziatwę
Klnąc wołam dziko: "Hatfe! moja Hatfe!"

Przyszła jak ptaszek cicho po kobiercu,
Rzuciła mi się rączkami na szyję;
I przekonałem się, że Hatfe żyje,
Słysząc jéj serce bijące na sercu,
Ale nazajutrz grom przyszedł uderzyć -

Córka!!! - Lecz na co z boleścią się szerzyć?
I te mi dziecko sroga śmierć wydarła!
I ta mi córka na rękach umarła!
A była jedna najstraszniejsza chwila -

Kiedy ją bole targały zabójcze,
Wołała: "Ratuj mię! ratuj, mój ojcze!"

I miała wtenczas czerwone usteczka
Jak młoda róża, kiedy się rozchyla. -

I tak umarła ta moja dzieweczka,
Że mi się serce rozdarło na ćwierci -

A piękna była jak anioł - po śmierci!



Przyszli nade mną płakać nieborakiem
Strażnicy; przyszli mi wydrzeć to ciało.
I nieostrożni zaczepili hakiem -

Hak padł na pierś jéj twardą, krągłą, białą...

I tu - bogdajby jak ja nie umarli! -

Tu ją pod mymi oczyma rozdarli. -

Ty im to, Boże niebieski, spamiętasz!
Wziąłem ją - i sam zaniosłem na cmentarz.
Z założonymi na piersiach rękoma
Siedziała trzy dni matka nieruchoma

W kącie namiotu, żółta, jakby z drewna.
Dziecina stała się blada i rzewna;
Bo mleko matki zaczęło wysychać,
I co dnia było płacz w kołysce słychać.

A ta pustynia - nie masz dzieci w grobie! -

Ona inaczéj wydaje się tobie,
Może złocista, jasna i weselna?

Lecz dla mnie jest to równina piekielna!

Przez tę równinę, przez te piasku kupy
Ciągnięto śniade moich dzieci trupy.
A tam na wzgórzu, kędy morze bije,

Dla ciebie szumi morze - dla mnie wyje;
A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze,

Dla ciebie szemrze tylko - dla mnie płacze,
Co dnia, gdy przyszła wieczorna godzina,
Śpiewającegom słyszał muezina:
Jakby się nad mym ulitował losem,
Zaczął smutniejszym obwoływać głosem,
Krzycząc ze swego piaskowego stoga
Nieszczęśliwemu ojcu - wielkość Boga.
O! bądźże mi Ty pochwalony, Alla!
Szumem pożaru, co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,
Zarazą, która dzieci mi wytraca
I bierze syny z łona rodzicielki.
O Allach! Akbar Allach! jesteś wielki!
Wszystko, co miało tylko twarz człowieka,
Zaczęło stronić ode mnie z daleka.

Namiotu mego - córki go uprzędły -

Płótna na rosie poczerniały, zwiędły
I podarły się, i lekko napięte,
Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte.
Zarazę było znać na tym namiocie -

I wiesz, że nawet tych wróbelków krocie,

Co zlatywały się tutaj o brzasku
Jeść okruszyny i kąpać się w piasku;
Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać,
Po żer przestały się wszystkie zlatywać.
Czy odstraszyło je podarte płótno

Namiotu mego? czy twarz moja biedna? -

Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna

I spostrzegłem to - i było mi smutno.
Po córce w pięć dni - o Boże mój! Boże!
Z wieczora huczeć już zaczęło morze
I słońca się krąg pochował ponury,
I niebo czarne zaciągnęły chmury.
Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna,

Ciemna, od gromów czerwoności widna.
Jeszcze dziś czuję i widzę, i słyszę,
Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze,
Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze,
Jak się nade mną w ciemności kołysze
I od piorunów się cały czerwieni,
Podobny grobom szatańskim z płomieni.
Zdawało mi się za burzy łoskotem,
Żem słyszał martwe dzieci, za namiotem,
Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho.
Więc natężałem wzrok, serce i ucho;
I z przerażeniem rozmyślałem w sobie,

Jak moim dzieciom takiéj nocy w grobie?

I nagle! - Czemuż ta Śmierć tak zdradziecko!

Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! -

Grom spadał hucząc po gromie i nagle
W kołysce z cicha zapłakało dziecko -

A płacz ten musiał być strasznym wyrazem...

Bo zaraz - matka - ja - oboje razem -

Rzuciliśmy się, gdzie robaczek lichy...

A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy,
To tak wydawał się obojgu głośny
I tak rozdarty, i taki żałosny,
I tak z głębokich wnętrzności wyjęty!
I tak rozumny! i taki przeklęty!!!
Żeśmy oboje biegli gromem tknięci,
I bez nadziei już! i bez pamięci!

I nie zawiodło przeczucie żałoby!
Umarło - z takiéj jak tamte choroby.

I poszło leżeć między trupy bratnie,

Moje najmilsze!... i moje ostatnie!!!

Śmierć mi go czarna wzięła nielitośnie.
I już nie wróci! ani mi urośnie!
Ani go kiedy mój dom już zobaczy! -

I już nie wróci nigdy!- o rozpaczy!!!



Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami.
Byliśmy z matką w namiocie - przed nami

Leżało dziecko na stole, nieżywe,
Nieruchomością śmierci przeraźliwe.
Uczułem wtenczas, patrząc na tę postać,
Że gdyby mogło choć tak z nami zostać

Przez wszystkie lata - choć tak, nie inaczéj -

Ubyłoby mi z serca pół rozpaczy.
A te już - ani zarazy strażnicy,
Ani ja niosłem do Szecha kaplicy,
Gdzie się nam trupia otwierała brama,
Ale je matka tam zaniosła sama.



W namiocie pustym ja zostałem z żoną.

Ale czy pojmiesz? - zamiast nas połączyć,
Boleść, obojgu nam rozdarłszy łono,
Zaczęła jakieś jady w serca sączyć,
I teraz chyba je sam Bóg oczyści.
Smutek podobny był do nienawiści
I stanął czarny, wielki, między nami.
Więc rozłączeni byliśmy i sami.
I nie mówiliśmy do siebie słowa -

Bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa
W pustym namiocie między mną i żoną?
Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?...
Słońce wschodziło w upały czerwono,
Co dnia tonęło tam, gdzie teraz świeci

Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. -

Więc tak bezdzietnym było - i tak co dnia -

Cisza ogromna namiot nasz zaległa.
Chyba mysz jaka w księżycu przebiegła;
Zgoła innego jęku ni szelestu...
Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu.

I kwarantanny przybyli lekarze,

Głęboko patrząc w nasze smutne twarze.
Widziałem, jak się każdy z nich zadziwiał;
Bo nachyliłem się był i posiwiał.
A żona moja od niespań i troski
Była jak bursztyn albo żółte woski;
Na głowie miała z włosów siwych wieniec,
Jakiś okropny ceglany rumieniec,

A oczy pełne takiéj błyskawicy,
Jak ci, co wyjdą na słońce z ciemnicy.
Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć,

Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy -

Zdrów byłem. - Ludzie! czy będziecie wierzyć?
Ja, co me wszystkie całowałem trupy,

Z téj kwarantanny wychodziłem zdrowy;
Żona, co nawet nie tknęła połowy,
Nad piersiami się uderzywszy zbladła
I zachwiała się z jękiem - i upadła.
A ja na ręce wziąłem trup niewieści,
Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię
Upadłem przy niéj jak martwy na ziemię.
I obudziłem się - na dni czterdzieści...



Przed samą śmiercią wyznała mi matka,
Że chciała z grobu swojego dzieciątka
Jakiéj pamiątki, kamienia lub kwiatka,
Włoska w złocistych na głowie obrączkach;
I ta po dziecku umarłym pamiątka -

Patrzaj! - obrazek ten, co trzymał w rączkach,
Te włoski złote i tak dzisiaj święte,
W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte -

Bo biedna matka miała tyle mocy,
Że odkopała dziecko o północy;
Znalazła jeszcze nie zepsutym wcale,
Pocałowała; w usteczek korale
I znów włożyła do trupich obsłónek -

Te upominki i ten pocałunek,

Zazdrosnéj ziemi Szecha ukradzione,

Zabiły matkę i wzięły mi żonę.



I znów się łono piaskowe otwarło,
Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą.
Potem wróciłem do płóciennéj nory
Schować się w cieniu jak nocne potwory.
Ani ja słońca na niebieskim sklepie,

Ani mnie ludzie widzieli na stepie.

Stałem się jako zdziecinniali - starzy -

W pamięci mojéj - żadnéj żywéj twarzy,

Tylko te sine i okropne Iica,

Które mi wzięła zarazy martwica.
I w dzień błękitny, i w noc każdą ciemną
Oni tu byli w tym namiocie ze mną;
Gadałem z nimi, zmyślałem rozmowy,
W których rozmawiał ze mną tłum grobowy;
I często dziwnym natrafiłem losem
Na głos, co moich był dzieciątek głosem.
Z obłąkanego budziły mię śnicia
Po nocy hyjen przeraźliwe wycia

Tam nad trumnami... i słuchałem blady,
Jak nad trupami płacze trupojady.
Stałem się wreszcie jak wąż, gdy ochłodnie.
I przechodziły mi dnie i tygodnie
Bez żadnych bolów, pamiątek, omamień.
Stałem się twardy i zimny jak kamień.

I raz - ach, boska nade mną opieka!

Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda -

I ach! - Nie była to już twarz człowieka,
Lecz głowa mego starego wielbłąda.
Spojrzał - i spojrzał z twarzą tak litośną,
Że rozpłakałem się jak dziecko głośno.



I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście;

Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie.
O gorżka wolność i chwila odlotu!
Jam do ciemnego już przywykł namiotu;
Z uczuciem smutku, boleści i zgrozy
Będę wyrywał koły i powrozy,
Które... (o Boże wiekuisty, świeć mi!...)
Do tego piasku zatykałem z dziećmi.

Ach, pomóż ty mi je zerwać - sam jestem!

A może tobie posępnym szelestem
Te płótna więcéj boleści powiedzą?
One widziały wszystko! wszystko wiedzą!
Czyż nie są teraz jak męki obrazy?
Patrz na nie, dotknij! Nie bój się zarazy,
Nie bój się śmierci, co dotknięciem sinem...

Wszak ty nie jesteś, synu moim synem.

Lecz nie - uciekaj! Ja wiem że te płótna
Straszne się muszą obcym ludziom zdawać.
Śmierć od zarazy? - ach! to śmierć okrutna!
Zaczynasz własnych braci nie poznawać,
Potem cię ogień pali, piersi gorą...

Ach! ja tak moich widziałem ośmioro!
I co dnia patrząc na tak konające,
Wysiedziałem tu całe trzy miesiące.
Dziś - oto dziewięć wielbłądów podróżnych,

A na nich - patrzaj, osiem juków próżnych,
I nie zostało mi nic - oprócz Boga;

I tam mój cmentarz - a tamtędy droga -
Słowacki Juliusz 

Żmija

często w nogę się wpija.
Żeby udaremnić skutki
trzeba wypić duużo wódki.
Dużo wódki wypić nie jest źle
czy ugryzła czy nie.

Wczoraj na spacerze powiedziałam dziewczynom, że w naszej okolicy, jak mieszkam tu już ponad 6 lat (tak, tak, 6 lat, czas leci nieubłaganie) nie widziałam ani jednej żmii. Tam, gdzie jeździłam z nieodżałowanym małżonkiem*, będzie jakieś 30 km stąd żmij było pełno. Raz nawet postawiłam (no, no, prawie) na jednej kubeł z grzybami. A tu u nas nic, ani du du. To było wczoraj. No i wykrakałam. Dzisiaj na spacerze, całkiem niedaleko, napotkałyśmy żmiję wygrzewającą się na samiutkim środku ścieżki, jak to one mają we zwyczaju. One myślały początkowo, że to padalec, bo była czarna i bez zygzaka, ale, kurcze, ja tyle żmij w życiu napotkałam, że wiem jak toto wygląda.

*a propos nieodżałowanego to gościł u mnie jedną dobę tuż przed zamrożeniem kraju. No, kurcze, żal mi się go zrobiło trochę bardziej niż zazwyczaj i zaprosiłam go.

W co się bawić, w co się bawić

gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem...
No więc - wspominać. Ale nie jakoś tak ogólnie tylko bardzo konkretnie i na piśmie. Otóż - moja córka już od jakiegoś czasu nosiła się z zamiarem przeprowadzenia ze mną wywiadu-rzeki na temat jak to się żyło za czasów, gdy byłam dzieckiem, gdy chodziłam do szkoły i potem z małymi dziećmi za czasów PRLu. Szykowała się i szykowała, miałyśmy zamiar, kiedy przyjedzie tu latem, usiąść na kilka długich sesji i pogadać z nagrywaniem. A ona by to potem, z moją pomocą, opracowała. Ale - stało się jak się stało, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że latem tutaj nie przyjadą. No i kilka dni temu przysłała mi linka do przygotowanego przez siebie dokumentu google (to taki edytor w chmurze), gdzie w punktach wypisała czego chciałaby się ode mnie dowiedzieć. Np twój dom, twoje podwórko, twoje miasteczko, szkoły i z innej beczki - mycie i kąpiel, posiłki, koleżanki. Ale gdzie tam, pomyślałam, nic, kurcze, nie pamiętam. Poszłam na spacer, nawiasem mówiąc już od jakiegoś czasu olewam zakaz chodzenia po lesie, chodzę sobie nad jezioro, jedno, drugie, żywego ducha nie spotkałam, nie licząc dwóch saren i odchodów wilka. Zapewne w związku z pustką w lesie kupa wilka była jakieś dwieście metrów od mojego domu. Co się wcześniej nie zdarzało - kilka kilometrów - owszem, ale prawie pod domem?? No dobra, ale wróciłam ze spaceru, zajrzałam tam jeszcze raz i zaczęłam pisać w punkcie - twoje podwórko. I ujrzałam przed oczami duszy sklepioną bramę na owo podwórko wiodącą, kamienicę frontową i oficynę z pożydowskimi* mieszkaniami, z których dwa my zajmowaliśmy. Kurcze, tak mnie to wciągnęło, że teraz w każdej wolnej chwili siedzę i piszę, a całe dzieciństwo stoi przede mną jak żywe. Wspaniała rzecz, szczerze polecam na czas izolacji.
* córka się mnie spytała - jakie pożydowskie mieszkania, wyrzuciliście stamtąd tych Żydów czy jak? Ożesz ty i kurcze. Pochodzę z małego zapyziałego miasteczka, przed wojną zamieszkałego głównie przez Żydów (70% ludności). Ale ja jestem powojenna. Po wojnie miasteczko było nadal małe i zapyziałe, ale Żydów już nie było...
P.S. Moje miasteczko występuje w jednej z powieści? opowiadań?, no w każdym razie utworów tego nudziarza Żeromskiego pod nazwą Obrzydłówek, co oddaje nieco jego charakter. Znaczy się miasteczka, nie pana pisarza.

Czy robią nas w bambuko?

Zawsze byłam a priori przeciwna wszelkim teoriom spiskowym. Zawsze. Ale ostatnio ta moja pewność została nieco zachwiana. Z powodu koronawirusa. Dlaczego tak nas epatują tymi statystykami? Ile to chorych, ile umarło. Czemu to służy? Wczoraj (i przedwczoraj i przedprzedwczoraj i każdego innego dnia) umarło na świecie 162 656 ludzi z czego 6 095 (wczoraj, bo przedtem mniej) z powodu koronawirusa. To czemu właśnie z tego ostatniego powodu robią takie halo? Żeby nas skuteczniej móc wziąć za mordę? To tylko taki cień cienia podejrzenia, ale po raz pierwszy w życiu biorę taką ewentualność pod uwagę.
A może, hm, gdyby nie te restrykcje to chorych i zmarłych byłoby wielokrotnie więcej? Póki co - w moim powiecie nadal nie stwierdzono żadnego zakażonego, to znaczy był jeden, ale już wyzdrowiał.
No nic, zbieram się i jadę do syna, mam nadzieję, że mnie policja po drodze nie zgarnie. No bo przecież - nie wolno, co akurat w mojej okolicy jest zupełnie pozbawione sensu. Wystarczy trzymać się z dala od tych co tu poprzyjeżdżali z miasta na swoje działki. Jak dla mnie - żadna trudność, mieszkam poza wsią.
Próbowałam pochodzić trochę w bandanie na dziobie - duszno i nieprzyjemnie. Ponieważ uważam, że po pierwsze - nie jestem zarażona, bo niby gdzie, oraz uważam, że ci staruszkowie co raz na tydzień stykam się z nimi w biedronce też nie są - żadna maseczka nie jest potrzebna, ale ponoć bez do biedronki nie wpuszczą więc będę używać bandany, która moim zdaniem przed niczym nie chroni i to w żadną stronę. Mam jedną profesjonalną maseczkę, taką z zaworkiem, ale trzymam ją na czarną godzinę, która, mam nadzieję, przynajmniej w naszej okolicy, nie nadejdzie. Ale - mam.

Rodzina mi się uzbraja

Mój zięć w Kalifornii kupił sobie kuszę. Taką profesjonalną i chyba nawet większą niż ta co ją miał Deryl z tego serialu o chodzących trupach. Na wypadek, jak rzekł był, gdyby jacyś wygłodniali tambylcy chcieli na nich napaść. Jak mój syn to zobaczył to se kupił łuk. Też profesjonalny, no, ja go naciągnąć nie mogłam, a Karolina z trudem. Ale, jak się go już naciągnie to wali solidnie. Nie chciał powiedzieć po co toto kupił, to znaczy, mówił, mówił. Że dla rozrywki/zabawy. Hm. Tylko dlaczego akurat teraz?
W moim powiecie nadal nie ma chorych na tę zarazę, ani nawet nikogo na kwarantannie, no bo tych co zza granicy wrócili nie liczę, zresztą oni mają tę kwarantannę w głębokim poważaniu, no przynajmniej ci co ich znam.
Ale moje koleżanki, kurede bele, nie chcą chodzić do lasu i w ogóle - każda sobie rzepkę skrobie. No, może nie tak dosłownie, bo jak któraś się wybiera do sklepu to dzwoni do mnie czy mi czegoś nie kupić, ale to cały kontakt. Gęby nie ma do kogo otworzyć, to chyba na razie będę tu się częściej pojawiać.

Zgony i inne takie

Według rocznika statystycznego w Polsce rocznie, z różnych przyczyn umiera 412 000 (słownie czterysta dwanaście tysięcy) ludzi. Co daje 412 000/365 = w przybliżeniu 1100 zgonów dziennie. Na koronawirusa umarło nieco ponad 100 osób w ciągu miesiąca i to głównie ludzie już na coś wcześniej chorujący...
W moim powiecie jak do tej pory zanotowano jednego zarażonego i w dodatku już wyzdrowiał, a ludzie, z którymi się stykał już są zwolnieni z kwarantanny. To dlaczego nie mogę pójść na spacer do lasu, gdzie co najwyżej mogę spotkać sarnę, ewentualnie łosia?
Przypuszczam, że ta cała panika umiejętnie podsycana przez rządzących ma na celu odwrócenie uwagi ludności od ich indolencji, niekompetencji i zwykłej głupoty. A te restrykcje mają nam pokazać jak to się starają i jak o nas dbają. Podczas gdy dbają o coś zupełnie innego. No może są wśród nich wyjątki, ale, hm, jedna jaskółka nie czyni wiosny.
W Szwecji odizolowano tych najbardziej zagrożonych (czyli staruszków), reszta działa mniej więcej normalnie, owszem, na razie żadnych wniosków się nie da wyciągnąć, ale póki co nie mają ani więcej chorych, ani więcej zgonów niż gdzie indziej. No, mój syn mówi, że ichni staruszkowie są znacznie zdrowsi niż na ten przykład nasi, ale...
I zmieniając temat - szkoda, że nie możecie pójść do lasu,  ja się skarżę, że nie mogę tam pójść na spacer, ale przecież w lesie mieszkam i większość dnia spędzam na zewnątrz. I słucham jak to tu to tam z cichym trzaskiem pękają sosnowe szyszki a sosnowe nasiona są wszędzie, nawet mi jedno do kawy wpadło. No i mogę sobie spacerować wzdłuż płota - w sumie ok 250 metrów ma :-)