Maseczka

W moim powiecie nadal nie ma ani jednego chorego. Co prawda, jako że nasza wieś to wieś typowo letniskowa to nazjeżdżało się sporo ludzi i mogli coś przywlec ze sobą. Ale, kurcze pieczone, po wsi chodzą w maseczkach. Moje kużelanki (jak mawiała moja córka w dziecięctwie) zresztą też. Dlaczego przyjezdni - nie wiem. Dlaczego kuleżanki - wiem - bo się boją mandatu. Ja, hihi (przyganiał kocioł garnkowi), noszę na szyi bandanę, żeby jakby co (policja jakowaś by się pojawiła) natychmiastowo zakryć co trzeba. I w ogóle do niedawna uważałam, że ten cały nakaz maseczkowy to pozorne działanie władz, aby nam pokazać - o jak o was dbamy. Po części nadal tak uważam, np na chodzenie po wsi maska nie jest potrzebna. Po ulicy w Szczytnie - również. Ona mnie absolutnie nie chroni przed niczym. Ewentualnie mogłaby częściowo (nawet nie za bardzo wiadomo jak bardzo częściowo) chronić innych gdybym to ja była zarażona. W sklepie. Ciekawam tylko gdzie niby mogłabym się zarazić. No, chyba, że od mojego psa. Co się jeszcze bardziej niż ja z nikim nie styka. Ale - wcale nie twierdzę, jak niektórzy nawiedzeni, że tego wirusa nie ma. Jest, jest, jak najbardziej, tylko nie jest aż tak rozprzestrzeniony, ani tak zjadliwy, jak nam, nie wiadomo dlaczego, usiłują wmówić. No, tym niemniej nie chciałbym się nim zarazić. Prawdopodobieństwo czego jest co prawda, zwłaszcza w mojej okolicy, znikome, no tym niemniej - niezerowe. Więc - w sklepie jak najbardziej maseczka powinna być. Bynajmniej nie dlatego iż mogłaby sobą jakieś wirusy zatrzymać. Nie mam maseczki ffp3, mam zwykła bawełnianą. No więc dlaczego? Ano ostatnio skonstatowałam będąc w sklepie, oczywiście w maseczce, iż kilka razy zdarzyło się, że palce mi odruchowo poszły do buzi. A tu - zonk, nie da się, maseczka. No, owszem, bez poślinienia trochę się trzeba namęczyć przy otwieraniu torby foliowej, ale...