Fly or not but never by LOT

 Kupiłam se byłam bilet na samolot na 13 października z Krakowa do Szyman (to takie lotnisko typu Radom - kilka lotów na tydzień), bo akurat tego dnia kończę turnus w sanatorium i do domu chciałabym wrócić. Kupiłam, ach, będzie ze trzy tygodnie temu, umówiłam się nawet wstępnie z synem, że po mnie wyjedzie. No i - haha, hihi, śmieszne że hej - dostałam dziś maila z LOTu, że nastąpiła niewielka zmiana i mój lot odbędzie się nie 13 a 15 października. To co niby, mam 2 dni kiblować na lotnisku??? No niee, aż tak źle nie jest, nieee, bo mogę se ten bilet zamienić na inną trasę i inny termin. Hehe, chciałabym wrócić z sanatorium do domu, w dniu, w którym kończę pobyt, a nie ot tak sobie polatać gdzie bądź. I kiedy bądź. Po dokładnym przeczytaniu maila odnalazłam dobrze ukryty link do formularza, w którym mogłam wystąpić o zwrot pieniędzy. Aczkolwiek nie było to takie oczywiste, albowiem ów formularz krył się pod linkiem "Formularz zmiany biletu". Zmiana to nie zwrot, nieprawdaż? No, ale wypełniłam, pozaznaczałam co trzeba, w odpowiedzi dostałam maila, że mimo wszystko proponują jakiś inny lot, ewentualnie voucher do wykorzystania w ciągu roku. I ten voucher mogę dostać w ciągu dwóch dni. A jeśli się bardzo upieram na zwrot pieniędzy, to najwcześniej za 3 miesiące. 

Kurde, szkoda, że kolej tak nie robi. Dajmy na to ktoś se wykupił wczasy w Kołobrzegu, wyszykował się, kupił bilet na pociąg, a tu dostaje maila, że nie pojedzie z Krakowa do Kołobrzegu tylko z Warszawy do Frankfurtu i nie 3 lipca tylko 7 września. Super.

Co lepsze, oryginał czy imitacja?

 Najpierw definicja. Według wikipedii.

Szczepionka to preparat biologiczny który w założeniu imituje naturalną infekcję i prowadzi do rozwoju odporności analogicznej do tej którą uzyskuje organizm w czasie pierwszego kontaktu z prawdziwym drobnoustrojem (bakterią lub wirusem).

Z tej definicji jasno wynika, że szczepionka (każda) to imitacja prawdziwego zakażenia. I-mi-ta-cja. Dlaczego więc tak bardzo nalega się na zaszczepienie ludzi, którzy owej imitacji nie potrzebują, którzy posiadają oryginał, albowiem przeszli zakażenie. Po co więc owo zakażenie u nich imitować? Po co rozwijać odporność analogiczną do tej po zakażeniu, skoro ona już u ozdrowieńca istnieje. I nie jakaś tam analogiczna, tylko własna, pierwotna.

Gadanie, że szczepionka lepiej (dłużej, skuteczniej) chroni niż przechorowanie jest gołosłowne. Nikt, jak do tej pory, nie przeprowadził porządnych badań w tej kwestii. A jak ktoś twierdzi inaczej - kłamie. Wirus, a zwłaszcza szczepionka nań są z nami zbyt krótko, aby takie badanie w ogóle dało się przeprowadzić. Jakoś gdy chodzi o inne szczepionki,  przechorowanie zwalnia z konieczności zaszczepienia. Dlaczego tutaj nie?

Owszem, wielu ludzi (sama takich znam, bardzo zażartych) dało się ogłupić totalnej nagonce prasowej, przestali myśleć, ale jak dla mnie - coś mi tu podśmierduje. Nie twierdzę, że to Bill Gates realizuje w ten sposób depopulację, no, ale, te uporczywie powtarzane kłamstwa na temat konieczności zaszczepienia ozdrowieńców* dają do myślenia czy aby i coś więcej nie jest tutaj kłamstwem. Można by pomyśleć, że nie chodzi tu o ochronę zdrowia, tylko, hm, o coś innego - ozdrowieńcy wszak już tę ochronę mają.

*Ponoć owi ozdrowieńcy stanowią już ponad połowę społeczeństwa. Według skromnych szacunków, albowiem wielu chorych, widząc co się dzieje z zakażonymi i ich otoczeniem w przypadku ujawnienia choroby, nigdzie się nie zgłaszało, ot, pochorowali se w domu jak na zwyczajną grypkę. I stąd też mieliśmy tak wysoką śmiertelność - bo zgłaszano chorobę jak już było rzeczywiście bardzo źle i niewiele dało zrobić.

Podróż

 Ha! Wykupiłam se sanatorium. Na dwa tygodnie w Iwoniczu. Dojazd - makabreska, kurcze pieczone w pysk, bo przecież nie będę taki kawał autem jechać, które w dodatku dożywa swych ostatnich dni i mogłoby mi gdzieś tam po drodze skonać. Aj, bo się za późno zdecydowałam i miejscówki z lepszym dojazdem już są pozajmowane. Więc tak: ktoś mnie musi dowieźć do Szczytna na 7:35. Szynobusem do Olsztyna, gdzie się przesiadam na drugi szynobus (z walizą i plecaczkiem) do Iławy. Tam trochę poczekam i wsiadam w pociąg do Rzeszowa. Który, do licha, ma jechać prawie 7 godzin, a nie ma wagonu restauracyjnego, ani nawet bufetu! No więc tak: jadę, jadę, jadę, głód mi kiszki skręca, aż dojeżdżam. Wysiadam w Dębicy skąd już po godzinie z małym haczkiem mam autobus do Krosna. A tam to już lebeero - taksówka do sanatorium. I już około 21:00 jestem na miejscu. Ledwo żywa, ale z prowiantem co se go kupię w Dębicy. No, zupełnie jak ten facet z Misia co go grał Nalberczak. Hihi. Tyle, że ja jednorazowo, a on codziennie. 

Poprawka: ten facet to nie "Misia" tylko z "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz"