Koronaparty

 Ha, przedwczoraj moja synowa była u lekarza w związku ze swoją operacją kolana sprzed kilku tygodni. No i przy tej okazji pobrano jej krew do różnych badań. To ona sobie pomyślała - skoro już i tak mi tę krew biorą to niech mi ja przy okazji przebadają na koronawirusa.  W tym czasie, gdy ona była u lekarza ja gościłam Kazika. Z rana mi go dostarczyła i po południu odebrała. Wczoraj zawiozłam do nich pasztet i szynkę, spędziłam z Karoliną miłe pół godzinki face to face. A dzisiaj z rana zadzwonili do niej z wynikami. To są jakieś dwa testy - na przeciwciała występujące po przechorowaniu oraz na przeciwciała w trakcie. Oba pozytywne. No i oni dzwonią do mnie, relacjonują co i jak. No i nie wiem - jechać do nich na wigilię czy nie jechać? Pierwsza moja myśl była taka : aa tam, do licha, w wigilię sama? Nieee, to ja już się wolę zarazić. Druga myśl - no przecież jak się miałam zarazić to się już zaraziłam wczoraj, albo i przedwczoraj od Kazika co tu cały dzionek spędził co i raz przytulając się do mnie. A prezenty co tu ich na stole cała sterta pięknie zapakowanych leży? Że nie wspomnę o trzech ogromnych worach w przedpokoju co je moja córka kupiła dla bratanic i bratanka. Zawierają wielkie, miękkie pufy do ich domku letniego. Zadzwoniłam do Karoliny i się pytam co na to warszawska rodzina, co też miała przyjechać. Hm, oni też się wahają... Hm...

A tak w ogóle to

Wesołych Świąt!!

I po torcie

 Dzisiaj były urodziny Heli. Jedenaste. Na tę okoliczność mama Heli, pomimo nogi w ortezie z kategorycznym zakazem jej używania (nogi, nie ortezy) - już dwa tygodnie, a jeszcze cztery - zrobiła tort. Na samym dole był kruchy blat, na blacie wylany zygzakami słony karmel, a na tym krem z tegoż karmelu i serka maskarpone. Wyżej biszkopt a na nim bita śmietana. Na śmietanie drugi biszkopt o średnicy mniejszej niż ten poprzedni, na tym znowu śmietana i jeszcze jeden biszkopt. Całość polana polewą czekoladową. A czemu tak to starannie opisuję? A bo znam to tylko z opisu. Albowiem nie dane mi go było nawet spróbować. Ani nikomu innemu. Tort stał na stole na ganku na szklanej paterze z nózką. No i wujek jubilatki dostał trudne zadanie przyniesienia go do domu. I okazało się niestety, że zadanie go przerosło. Otóż tort razem z paterą wyleciał mu z rąk, patera się stłukła na 100 milionów kawałków, większość których powbijała się w tort. Zaznaczam, że był trzeźwy, u nas na imprezach dziecięcych nie podaje się alkoholu. Tort wylądował w śmieciach zmieszanych, orzeczono, że nawet dla kur się nie nadaje. Nawet mi, kurcze blade, nie pozwolili palca w niego włożyć, do oblizania. Cały się błyszczał od drobinek szkła. No, taki cały to on już nie był ;-)

Boże cara chrani

 Więc tak. Moja babcia, urodzona jakoś tak pod koniec XIX wieku wychowywała się w Rostowie nad Donem, gdzie jej ojciec uczył w szkole muzycznej. Oczywiście chodziła tam do rosyjskiej szkoły. I nawet raz widziała na własne osobiste oczy carewicza Aleksandra co był nawiedził ich szkołę. Będąc już babcią robiąc coś w kuchni czy w domu lubiła sobie podśpiewywać. Ale - z takim przygotowaniem głównie właśnie - Boże cara chrani. No to chyba się już całkiem zbabciowałam. Dzisiaj szykując ogród do zimy (późno, bo późno, ale chyba lepiej późno niż wcale, byle nie za późno) przyłapałam siebie na tym iż podśpiewuję - wyklęty powstań ludu zieeemi...