Tatry

Dawno, dawno temu, za siedmioma... a nie, wcale nie za siedmioma górami, ani nawet nie za górami tylko w górach. Konkretnie w Tatrach. Wleźliśmy byli samotrzeć na Kozi Wierch od Pięciu z zamiarem przejścia kawałka (małego, małego, bo ja nigdy nie lubiłam, a wręcz bałam się potwornie, mieć luftu z prawa i z lewa) Orlej i zejścia na Gąsienicową. A ponieważ wędrowaliśmy od Łysej to już trochę drogi za nami było i na szczycie postanowiliśmy przysiąść i się posilić. Obok nas siedział jakiś starszy pan. Hihi, myśmy byli ledwo co po dwudziestce, a ten pan, jak się potem okazało miał 42 lata. Pogoda była cud miód, że nawet mój podówczas jeszcze narzeczony (ten sam com potem była jego długoletnią, stanowczo za długo małżonką) nie wziął z domu ani swetra ani kurtki od deszcze, co, jak każdy jeden górołaz wi - trzeba brać do plecaka zawsze, przezawsze niezależnie od aktualnej pogody. No więc siedzimy se na tym Kozim, a tu jakby jakieś chmureczki, jakby wietrzyk,  a na koniec z dala zagrzmiało, tak ledwo-ledwo. No i myśmy przerwali posiłek i zbiegliśmy z powrotem do Pięciu. Zanim dobiegliśmy do schroniska lunęło tak, że on oczywiście natychmiast przemókł, my z koleżanką (jak pisałam szliśmy samotrzeć) - nie. No bo myśmy oczywiście miały co trzeba. Przeczekaliśmy burzę w schronisku i wróciliśmy cało na kwaterę. A ten pan cośmy go spotkali na Kozim też coś jadł i rzekł był nam, że on sobie tu posiedzi, spokojnie zje, że to się rozwieje raz dwa, że nie będzie wycieczki przerywał. Kilka dni później przeczytaliśmy w gazecie (tak, tak, w tamtych pradawnych czasach nie było, o zgrozo, internetu; informacje czerpało się z gazet, no, hm, niektóre, zważywszy na ustrój), że tego pana (okoliczności się zgadzały) to tam na tym Kozim Wierchu piorun zabił.
A tam wczoraj na Giewoncie to też nie był to oczywiście grom z jasnego nieba. Kilkadziesiąt minut wcześniej były oznaki nadchodzącej burzy i, jak wynika z relacji, część ludzi zawróciła, nie pchając się w takich niebezpiecznych warunkach na szczyt...

Dzień dobry ci królu Lulu

Dzień dobry wam dzieci śmieci. Gdzie dzieci były i co robiły?


No ;-) , kto zgadnie?

To nasze Stowarzyszenie na Rzecz Odnowy Wsi zorganizowało wycieczkę. Oczywiście uczestnicy nic nie płacili, to Stowarzyszenie, czyli konkretnie mła zdobyło fundusze, częściowo z Gminy, a częściowo z Nadleśnictwa. Było super, tylko teraz nogi mnie bolą, ale co tam. A zdjęcie robił nam Pan Przewodnik wynajęty przeze mnie na 5 godzin za jedyne 360 PeeLeNów i niestety - nogi uciął. Nie wszyscy uczestnicy wycieczki są na tym zdjęciu, ale większość.

LGBT

No więc tak. Ja uważam, że jak ktoś ma garba to nie powinien być w żaden sposób dyskryminowany z tego powodu, ale - nie ma się czym chwalić. No i jak tego garba specjalnie eksponuje nie uniknie ludzkich spojrzeń, jakie by one nie były. A urządzanie demonstracji przez garbusów w proteście przeciwko niechęci do przyjmowania ich do baletu uważam za mocną przesadę.

Zmiana turnusu

Para Niemców co tu była ostatnie dwa tygodnie wczoraj pojechała z samego rana, bo do domu daleko. Ale powiem Wam, że jeszcze nikt co tu był, nie zostawił takiego brudu. Przed nimi było czworo Czechów, wysprzątali po sobie tak, że mucha nie siada. W zasadzie to tylko musiałam zmienić pościel i ręczniki i odkazić sprawy kąpielowo/toaletowe. No nic, może dlatego, że to byli Niemcy z DDR ;-)  I w dodatku lali wodę bez opamiętania. Moje szambo ma 7 000 l pojemności (słownie: siedem tysięcy) i normalnie, jak tu jestem sama wybieram je mniej więcej co 3-4 miesiące. A teraz, bach, 3 tygodnie i wczoraj z rana jakem spuszczała wodę sraczyk rzekł bul bul i woda jakoś nie chciała spłynąć. No to ja fru do szamba, a tam pełniusieńko, jeszcze nigdy do aż takiego stanu nie dopuściłam. Wybrałam kubełkiem około 120 l (byłoby więcej, ale kubełkowi się pałąk złamał), coby goście z rana mogli się chociaż umyć. I dzwonię do Darka-szambiarza. A on, że niee, że absolutnie, zaraz jedzie do Częstochowy, ale dał mi telefon do kolegi. A kolega, że niee, że już jest zarobiony, ale - dał się uprosić i postara się po południu. Postara się, to wcale nie znaczy, że będzie na pewno. Wzięłam się za sprzątanie góry, ale co to za sprzątanie bez wody. No, ale pan szambiarz zastępczy jednak po południu się zjawił, co prawda nie wybrał wszystkiego, bo jego szambiarka ma tylko 4500 l, ale zawsze coś. A na górze zostało mi jeszcze umycie podłóg i gotowe. No i ok. Dziś na obiad przychodzi rodzina, która znowu jest na jakiejś diecie, nie jedzą tego, śmego i owego, ale bez tych produktów obiad też się da zrobić. Przy okazji zniosą mi ze strychu łóżeczko dla maluszka, który wraz z rodziną będzie u mnie od poniedziałku gościł i (mam nadzieję) doprowadzą do ładu lampkę nad kuchenką na górze, w której to lampce ci ostatni goście ukręcili żarówkę. Tak, tak, ukręcili, czyli - żarówka leży na stole, a gwint od niej jest w lampce i ja nie wiem jak się za to wziąć.

Pani skrzypicielka

W tym roku, po zapodaniu mojego apartamentu gościnnego na stronę zajmującą się pośrednictwem pomiędzy wynajmującymi (jedni oferują, drudzy poszukują) mam gości na okrągło. No i ok, parę dodatkowych groszy zawsze się przyda, zwłaszcza, że ten cholerny kredyt spłacam. Aktualnie goszczę dwójkę Niemców. Jak się z nimi dogaduję skoro ja "ich fersztejen nicht"? Ano - on zna trochę angielski, hm, jeszcze mniej trochę niż ja w dodatku z takim akcentem, że... No, ale ja nie o tym. Otóż pani Niemka jest skrzypicielką. No tak, tak właśnie - skrzypicielką. Ma skrzypce i na nich skrzypi. Jakby grała to by była skrzypaczką, a jak skrzypi too - wiadomo. Ale tylko z rana i nie codziennie, w dodatku - pecunia non olet - i tego się trzymajmy.