Walking dead w wersji light

Siedzę sobie, jak wiecie, w sanatorium, wszystkie knajpy, jak również wiecie, pozamykane. Więc na torcik z kawką nie ma gdzie iść. Czas nam zmienili niestety na zimowy, więc nie da się już robić wycieczek pomiędzy obiadem a kolacją, no bo ciemno się robi. "Polityki" do spółki z "Newsweekiem" też mi na długo nie starcza. Wszystkie zabiegi są do obiadu i co tu robić po południu. Park zdrojowy zwiedzony wzdłuż, wszerz i w poprzek, hm, nie jest zbyt duży. Aż tu mi komputer wczoraj z rana powiedział, że przypomina iż abonament na Netflixie mam opłacony tylko do końca miesiąca. Oż ty Karol, byłam przekonana, że już dawno się skończył. No więc - buch, na Netflixa, a tam wpadł mi w oko rosyjski serial "Ku jezioru", hihi, jak najbardziej na czasie, tytuł oryginalny "Epidemia". Po obejrzeniu pierwszego odcinka wciągło mię, że tak powiem i w dwa popołudnia obejrzałam wszystkie 8 odcinków. Niecierpliwie będę czekać na ciąg dalszy, co ma nastąpić dopiero za rok, albo i później. Najkrótszą recenzją jest tytuł niniejszego posta. Tyle, że chodzących trupów to tam nie ma nic a nic. 

Jeszcze 10 dni, już mi się tu czas zaczyna dłużyć i chcę do doomuu. Aczkolwiek fajnie jest i tym razem nie mam żadnych zastrzeżeń.

Bo - nie samym koronawirusem człowiek żyje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz