O Jezu, pęknę

no, nienormalna jestem, no, kurde, no nie mogę. Usmażyłam ten prawie kilogram rydzów z takim zamiarem, że będzie na potem, na jutro czy tak jakoś. Ale - o matko, wszyściutko zjadłam. A jakie dobre były, mniam. W tym roku na mojej posesji jakoś niespecjalnie, ale zaraz za ogrodzeniem - multum. Miałam zamiar narwać ich (narwać, narwać, nie nazbierać, tyle ich jest) tylko troszkę, tak na kolację, ale jakem się puściła tak się nie mogłam zatrzymać, bo jeszcze ten, i ten, i ten. Hm, po usmażeniu oczywiście nie był to kilogram, ale i tak bardzo dużo.
Całe lato i do połowy września grzybów nie było ani dudu, kilka dni temu - wybuchły. Wczoraj - 60 małych, bielutkich na spodzie prawdziweczków oraz 14 wielkich. Dzisiaj tylko te rydze za płotem. Bo. W sobotę mamy festyn i roboty huk.

3 komentarze:

  1. Wszyscy gdzieś te grzyby znajdują i jedzą, tylko ja ślepa i bojaźliwa, bo szukać nie umiem, a jeść się boje:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Grzybki rosną w lesie sobie ładnie można je zbierać suszyć w domu marnować do słoików ii jeszcze zrobić sos albo zupę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak mi coś bardzo smakuje, to też się tak obżeram nierozumnie.... :)) A jak udał się festyn?

    OdpowiedzUsuń