No i co z tą wiosną, do licha

 Już, już prawie była. Przez dwa dni. Ach, jak ja lubię ten trzask szyszek sosnowych, gdy pozbywają się nasionek. Ale - musi być ciepło i nie padać. Co prawda z tych nasionek, no, z niektórych, wyrastają potem sosny, ale to, hm, chodzę i wyrywam. Aczkolwiek tył posiadłości zarósł mi już nieco za gęsto. Chociaż - pilnuję, aby dało się przejść wzdłuż ogrodzenia. No nic, pożyczyłam piłę* (elektryczną, nie spalinową) i wycięłam trochę (więcej jak 40, ale chyba mniej niż 50 - trochę się pogubiłam w liczeniu) takich trochę większych. Teraz muszę to wszystko obrobić czyli - obciąć gałęzie, a pieńki podzielić na mniejsze kawałki. No bo spośród zeszłorocznych letników tyko jeden pan, 83-letni, umiał zrobić ognisko z niepociętych sosenek. Pozostali bez krępacji wypalali mi drewno piecykowe ogromnej sterty chrustu nie tykając. No to im przygotuję. Mam nadzieję, że i w tym roku dopiszą. Narzekam nieco na tych moich letników, ale - to są przecież pieniądze, a one, jak wiadomo - non olet ;-)

*mogę se zrobić mazurską masakrę, ale - może nie?

1 komentarz: